“Przeglądając te zdjęcia czuje się jakbym był/była na wycieczce kulinarnej”. Słyszałam to wielokrotnie od znajomych, którzy już mieli okazję zobaczyć, zrobione przeze mnie, zdjęcia. Odpowiadałam, że taki był jeden z moich celów – poznać jak smakuje Japonia, czy oprócz oczywistego sushi, mają coś jeszcze co mi zasmakuje i czy to o czym tyle się naczytałam, na różnego rodzaju blogach, faktycznie jest takie pyszne.
Sushi
Opowiadając o Japońskim jedzeniu nie wypada zacząć od niczego innego. Uwielbiam je jeść, mogłabym codziennie! I tak też było. W Japonii sushi dostaniesz wszędzie: w knajpach, w supermarketach, na stoiskach przy ulicach. Najczęściej jadaliśmy te z supermarketu (w cenie 8,50 za około 8 kawałków). Było na śniadanie, jako przekąska czy na późną kolację. Oczywiście byliśmy również w knajpie, gdzie Sushiman, przygotowywał je na moich oczach. Zamówiliśmy 3 rodzaje maków, rolka kosztowała ok 100 do 450 jenów (od około 3,80 do 17 zł), oraz dwa kawałki z ikrą łososia (ok. 200 jenów czyli jakieś 7,60 zł). Cenowo nie wychodzi sporo, w sumie więcej zapłaciliśmy za zamówione tam piwo.
Niestety nie udało mi się dotrzeć na najsłynniejszy targ rybny – Tsukiji, gdzie sushi podobno jest “the best” – no cóż mam powód żeby tam wrócić.
Czy to Japońskie sushi było lepsze od polskiego? Powiem szczerze, że chyba miałam szczęście być w Polsce w bardzo dobrych knajpach, bo nie czułam zbytniej różnicy, no może w tym, że w Polsce dostajesz wasabi dodatkowo na talerzu, a w Japonii dają je tylko do środka i tylko do ryb, ale myślę, że to nasze Europejskie przyzwyczajenie.
Jedzenie z bazaru
Oczywiście nie żywiłam się tylko sushi. W pierwszym dniu pojechaliśmy do dzielinicy Asakusa, gdzie na straganach, przy świątyni Sensō-ji, można było popróbować różnych, niespotykanych u nas, przysmaków. Były grillowane paluszki krabowe i inne owoce morza. Lody, a właściwie pokruszony lód z dodatkiem różnych sosów, banany oblane kolorową czekoladą. Skusiłam się na grillowane ośmiornice. Pani najpierw sparzyła je w gorącej wodzie, a po ugrillowaniu zanurzyła w sosie barbecue. Ośmiornica była trochę gumowata, ale smakowała mi.
Trafiliśmy też jednego wieczoru na taki miejski bazar, gdzie miałam okazję posmakować świeżych japońskich potrwa. Pierwszym jaki musiałam spróbować (naczytałam się o nim już przed wyjazdem) były Takoyaki – kulki z ciasta z różnymi dodatkami z ośmiornicą w środku. Brzmi pysznie, wyglądało również pysznie, ale szkoda, że spód pudełka był wysmarowany sosem rybnym.
Kolejną daniem jakie spróbowaliśmy (jedliśmy ze Świdrem wszystkiego po połowie, bo nie dalibyśmy spróbować tylu rzeczy biorąc całą porcję dla siebie) były Okonomiyaki – placki z różnych składników tj. kapusta, imbir, itp. pieczonych na blasze. Wyglądały zachęcająco, zjadłabym do końca, gdyby nie…uwaga…sos rybny!
Ostatnim “konkretem” jaki spróbowałam były placki z dodatkiem jakiegoś gulaszu. Placki dobre, ale gulasz…śmierdział jakimiś wnętrznościami i oczywiście czym? Sosem rybnym!
Po takiej dawce sosu trzeba było pójść na coś słodkiego, skusiliśmy się na ich pancake z nadzieniem czekoladowym w środku. Pycha! Wzięliśmy jeszcze po “lizaku” tzn. Śliwce zanurzonej w masie lizakowej. Sama masa był mega słodka – na szczęście zabiła sos rybny, ale kiedy doszłam do śliwki…okropna, nie wiem co to było – wyrzuciłam. Na koniec już nie chcieliśmy nic próbować, przechodziliśmy pomiędzy straganami podziwiając różnorodność potraw. Były ryby. nadziewane na patyku, banany w czekoladzie (zauważyłam, że to bardzo popularny deser).
Strasznie namieszaliśmy tego wieczoru, ale z ratunkiem przyszli nam, obchodzący w tym czasie święto światła, Japończycy. Co się działo? O tym w drugiej części wpisu. Mogę tylko powiedzieć, że to właśnie wtedy wyszło na jaw, że kilka miesięcy wcześniej chodziłam na lekcje japońskiego.
Przysmaki w podróży
Kolejnych specjałów próbowałam na wycieczkach. W Nikko spróbowaliśmy Mochi – tradycyjnych japońskich klusek/ciastek robionych z klejącego ryżu. Wzięliśmy jedno z nadzieniem czekoladowym, a drugie z budyniowym. Były całkiem dobre, nie za słodkie. Niestety nie wszystkim się udało dobrze wybrać smak. Kolega wziął takie o smaku zielonej herbaty – jego mina nie zachęcała do spróbowania. Z ciekawości jednak to zrobiłam, chociaż po pierwszym kęsie żałowałam swojej decyzji. Lubię zieloną herbatę, ale to koło niej chyba nawet nie stało.
Myślałam, że ta zielona kluska była najgorszym co zjadłam w tym dniu, ale nie wiedziałam, że za chwilę czeka mnie coś gorszego. Obok klusek pani robiła Tokoroten – makaron na zimno z agaru podawany z sosem sojowym, ich musztardą (smakowała chrzanem) i ziołami. Wyglądało to jak gluty…szczególnie w momencie jak było wyciskane z takiej praski. W smaku – wolę nie komentować, wystarczy, że powiem, że oddałam całość Świdrowi i pośpiesznie popiłam piwem, które czekało na odpowiednią okazję w plecaku.
Kiedy byliśmy w Kamakurze – znajduje się tam największy posąg Buddy, spróbowałam mitarashi-dango – tradycyjnych japońskich klusek robionych z mochiko, czyli mąki ryżowej, polanych syropem z sosu sojowego, cukru i skrobi. Pierwsza kulka była nawet smaczna, ale kolejne już mi nie podeszły – chyba co za dużo to nie zdrowo – Świder dojadł do końca.
W Kamakurze próbowaliśmy też marynowanych warzyw, sprzedawanych w próżniowych opakowaniach. Ogórki były jeszcze ok, ale rzepa (chyba to była rzepa) czy pietruszka… zdecydowanie nie moje smaki. Znajomi kupili też ciastka. Chyba nikomu nie podpasowały, bo ostatnie zjedliśmy 3 dni potem, czekając na przesiadkę na lotnisku w Istambule. Pomimo, że wyglądały na bardzo smaczne, to trzeba było szybko je przeżuwać, żeby zabić smak sosu sojowego, którym były oblane po upieczeniu, a potem wysuszone.
Fast foody i jedzenie z plastiku
Byliśmy też w japońskiej sieci fast foodów. Kupiłam cały zestaw: mięso, zupa, kasza i coś co wyglądało jak jakaś papka…hmm przypominało to śląski grysik. Zjadłam mięso, zupę wlałam do kaszy, a rybnej papki nie tknęłam, bo okazało się, że była z sosem rybnym.
To co mnie zaskoczyło w Japońskim jedzeniu to to, że plastikowe wygląda jak prawdziwe. To prawda – praktycznie we wszystkich witrynach knajp, czy przed wejściem do restauracji, można było zobaczyć jak wyglądają serwowane u nich dania. Nie wiedziałam, że plastik tak bardzo może zachęcić do jedzenia.
Jeszcze jednym ciekawym rozwiązaniem jest to, że w supermarketach kupisz masę gotowych dań – od wcześniej wspominanego sushi, po sałatki, dania kuchni włoskiej, zupy. To wszystko po kupieniu możesz sobie na miejscu odgrzać i zjeść nie wychodząc na zewnątrz. Jakoś nie wyobrażam sobie takiego rozwiązania u nas w Polsce. Nie spotkałam się również z tym, żeby ktoś jadł w trakcie chodzenia po ulicy. Nie tak jak u nas, że każdy w biegu je drożdżówkę, kebaba itp. Jeśli kupujemy coś z fast foodów, są tam kebaby, Mc Donald czy Burger King, lub z małych przydrożnych straganów, wszędzie mamy wyznaczone miejsce żeby zjeść. Po skonsumowaniu możemy skorzystać z dostępnych tam chusteczek, koszy oraz oczywiście płynu do dezynfekcji rąk – Japończycy są bardzo wyczuleni na punkcie higieny.
Generalnie można powiedzieć, że Japońskie jedzenie mnie nie powaliło, to nie moje smaki. Popróbowałam, ale zdecydowanie nie będę wspominać go z sentymentem. Będę nadal wierną fanką sushi i jedno jest pewne, jeśli ktoś będzie chciał, w prezencie obdarować mnie sosem rybnym, może spokojnie zachować go dla siebie – ja odpadam!